Image Slider By helperblogger.com The slide is a linking image Pure Javascript. No jQuery. No flash. #htmlcaption

wtorek, 30 października 2007

Muzyka japońska #4 - Akeboshi

Osobiście (jak zresztą chyba każdy) bardzo cenię sobie muzykę, która jakoś na mnie wpływa. Jest dużo utworów, które pomimo tego, że są fajne, wpadają w ucho i przyjemnie się ich słucha, jakoś nie poruszają. Nie znaczy to, że są złe - takiej muzyki też słucham i ją lubię. Jednak jest też coś więcej. To podobnie jak z filmem, czy książką. Są takie, które dają nam rozrywkę, ale są też takie, które serwują dawkę głębszych emocji. I to naprawdę docieniam. Na ogół jednak - co jest dość zrozumiałe - te 'głębsze' przejawy sztuki wszelakiej nie zdobywają masowej popularności. Jednak istnieją i temu nie da się zaprzeczyć.

Dzisiaj kolejny raz o muzyce. Tym razem o takiej właśnie 'głębszej', albo - co zapewne lepiej zabrzmi - magicznej. Muzyce, którą tworzy Akeboshi.

niedziela, 14 października 2007

Muzyka japońska #3 - Utada Hikaru

Jeśli ktoś miał do czynienia z japońską muzyką, to na pewno zwrócił uwagę na fakt, że w tekstach znaleźć można dużo angielskich słów. Wrzuconych, jakby losowo. Czasem brzmi to dziwnie, zwłaszcza, że japończycy są sławni za sprawą swych... niezwykłych umiejętności w posługiwaniu się tym językiem. Zresztą tyczy się to nie tylko muzyki. Zapożyczenia z i/lub zjapońszczenia są u nich obecne praktycznie wszędzie i to w dużej ilości. Dlaczego, po kiego grzyba, z jakim skutkiem - to jednak temat na osobny (obszerny!) artykuł:)

Jednak skoro już przy angielskim jesteśmy - na japońskim rynku muzycznym można zaobserwować dość dużą liczbę artystów, którzy mają jakiś związek z tym pierwszym językiem. Czy to mają amerykańskie korzenie, czy przebywali w anglojęzycznym kraju przez długi czas, czy cokolwiek innego - jest ich dość sporo. Nie są to tłumy, jednak popatrzmy np. na rynek polski - mamy kogoś takiego? Hm... Może Lipnicka & Porter. Więcej nie przychodzi mi do głowy. A w Japonii... no, do dziesięciu byśmy doliczyli bez zbytnich problemów.

Dlaczego? Tu znowu trzeba by wejść w kwestię obecności angielskiego w Japonii, czego nie zamierzam teraz robić (ale kiedyś zrobię). Teraz zamierzam napisać parę słów o kolejnej - po Ayumi Hamasaki - divie jpopu, Utadzie Hikaru. Zapraszam!

wtorek, 18 września 2007

Muzyka japońska #2 - Gackt

Powrót po długiej przerwie. Japońscy artyści często padają ofiarami szydery za sprawą swojego wyglądu. U żeńskiej części dotyczy to na ogół ubioru, a u męskiej... ogólnego wizerunku. Często słyszy się, że taki i taki wokalista wygląda jak pedał, emo, baba, albo nie wiadomo, co. Kto zna Tokio Hotel, ten wie skąd oni zaczerpnęli wzorzec. Jest na to nawet nazwa Visual-kei. I owszem - według standardów wyznaczanych przez naszą kulturę (zachodnią), to to rzeczywiście wygląda jak idź i nie wracaj. Jednak w kontaktach z Japonią trzeba cały czas byćświadomym jednej rzeczy - że to nie jest nasza kultura. I choć dużo od nas przejęła, to wciąż pozostaje całkiem odrębna. Dlatego warto przymknąć oko na wygląd i zainteresować się, co dany artysta przekazuje swoją muzyką.

Gackt
Gackt (Kamui Gakuto) jest dla mnie człowiekiem niezwykłym. Mówi (w różnym stopniu) pięcioma językami: japońskim, angielskim, francuskim, mandaryńskim i koreańskim. Gra na ośmiu instrumentach: trąbce, tubie, rogu, puzonie, pianinie, gitarze (w tym również basowej) i bębnie. Wyszkolony w Karate. Poza tym śpiewa (co jest jego głównym zajęciem) i pisze muzykę. Robi wrażenie? Na mnie tak.

Urodził się w 1973 roku na Okinawie (choć sam uważa, że jest ciut starszy i urodził się w 1540r.). Jego dzieciństwo nie było lekkie. Jego rodzice byli bardzo wymagający, kontrolowali każdy aspekt jego życia. I tak - w telewizji mógł oglądać tylko programy edukacyjne, zaś od trzeciego roku życia zaczął brać lekcje gry na pianinie. Jak można się domyślić, lekcje te on sobie (delikatnie mówiąc) olewał. Zaczął je brać na poważnie, kiedy zauważył, że jego znajomy radzi sobie znacznie lepiej od niego. Od tego czasu przyłożył się do nauki. Dzięki tej rywalizacji nauczył się też grać na innych instrumentach. Później, już jako gwiazda, powiedział: "nie chodzi o to, że ja chcę wygrać, ja po prostu nie chcę przegrać".

W wieku 7 lat Gackt prawie utopił się w oceanie. Jak sam twierdzi, od tego czasu stał się świadom swoich zdolności paranormalnych (m.in. możliwości komunikacji ze zmarłymi członkami rodziny). Od tego czasu też zaczął mieć problemy psychiczne. Rodzice go wyśmiali i niedługo potem wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Po tym, w jaki sposób opisywał swoją chorobę, można stwierdzić, że była to schizofrenia. Spekuluje się, że nie wyleczył się do końca, a jedynie zneutralizował chorobę, stąd jego 'paranormalne zdolności'.

W wieku 17 lat Gackt dowiedział się o istnieniu rocka i w jego stronę skierował swoje zainteresowania. Prawdziwa kariera zaczęła się, kiedy (w 1995r.) dołączył do zespołu Malice Mizer (typowy przykład visual-kei). Grali dośc odważną, progresywną muzykę i wydali z Gacktem dwie płyty. W 1999 roku Gakuto-san odszedł, do końca nie wiadomo, dlaczego. Chodzą spekulacje, że reszcie zespołu nie podobała się jego osobowośc lub gusta muzyczne, które próbował forsować.

Tak rozpoczęła się solowa kariera Gackta. Wydał do tej pory 12 albumów i 28 singli i zyskał niemałą sławę. Nie tylko za sprawą wspaniałego, głębokiego głosu i bardzo dobrych (często przepięknych) aranżacji, ale też bardzo niezwykłego wizerunku. Wspomniane już zdolności paranormalne, data urodzenia, oprócz tego małomówność i tajemniczość wyróżniają go na tle innych artystów. Oprócz tego występy i teledyski Gackta bardzo często są seksualnie sugestywne. Do tego stopnia, że czasem Gackt porusza się na granicy homoseksualności. Jednak jest to raczej zagrywka pod publikę (zwłaszcza żeńską część) i/lub mająca wywołać szok (a wiadomo, że to niesie za sobą zainteresowanie). Zresztą sam Gackt mówi, że o ile emocjonalnie jest w stanie związać się z mężczyzna, to fizycznie... już nie.

Wybrane piosenki:
Oasis



Vanilla


Last Song


I coś, co pokazuje wokalne możliwośći Gackta:
Orenji no Taiyou (live; w spółce z - chyba - Hyde'em)



Shima Uta (live; cover japońskiego hitu)


Gackt jest dla mnie artystą naprawdę niesamowitym. Pomimo wielkich trudności, choroby i ciężkiego dzieciństwa, osiągnął naprawdę wiele. Umie nieprawdopodobnie wiele i ma niesamowity talent. Owszem, jest dziwny, nawet bardzo. Ale ja wolę w jego przypadku słowo 'niezwykły'. Nie jest gwiazdą formatu Ayumi Hamasaki, ale ja jego muzykę stawiam nawet wyżej, niż jej.

sobota, 18 sierpnia 2007

Muzyka japońska #1 - Ayumi Hamasaki

Kilka słów wstępu... Postanowiłem podzielić się moimi doświadczeniami z muzyką z Kraju Kwitnącej Wiśni. Japończycy potrafią tworzyć bardzo dobrą muzykę, tak samo jak amerykanie, czy europejczycy. Jednak ich muzyka na Zachodzie jest prawie nieznana (kto potrafi wymienić jakiegoś japońskiego artystę?).
Na szczęście szatański wynalazek zwany internetem niszczy wszelkie granice, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby poznać, co Japończycy natworzyli. Dla człowieka, który nie jest w temacie, może być to jednak trudne - Japonia jest dużym krajem z bardzo rozwiniętą sceną muzyczną, a więc można się zagubić. Ja postaram się nieco rozświetlić drogę.

Jeszcze jedna sprawa. Część osób nie jest w stanie przetrawić japońskiej muzyki. Najczęściej jest to uprzedzenie, że "to japońskie". Śpiewają po japońsku, to się nie da słuchać. Inni twierdzą, że nie lubią jak nie rozumieją o czym ktoś śpiewa. I nic, że wielu z nich nie rozumie też po angielku... Są też tacy, którym nie odpowiada cały styl muzyki. I owszem, zdarzają się typowo japońskie perełki, tak dla nas dziwne, że trudne do zaakceptowania, jednak generalnie muzyka popowa, czy rockowa jest na całym świecie taka sama.

No cóż, ja nie wnikam, komentarz pozostawiam dla siebie. Kogo nie przeraża obcy język, ani fakt, że "to jest przecież japońskie", zapraszam do czytania.

Ayumi Hamasaki
Ayumi Hamasaki (zwana Ayu) to obecnie chyba największa gwiazda jpopu (od japanese pop). Urodzona w 1978 roku w Fukuoce wychowywała się bez ojca. Jako dziecko była modelką. Dorastając była bardzo buntownicza - do tego stopnia, że w wieku 15 lat rzuciła szkołę i przeniosła się do Tokio. Jednak jej niski wzrost (156cm) przekreślił karierę na wybiegu, nie udały się też próby aktorstwa. Prawdopodobnie Ayumi stoczyłaby się gdzieś na dno społeczeństwa, lub żyła na marginesie, gdyby nie szansa dana jej przez los.

Została zauważona na karaoke. Nagrała pierwszą płytę - Nothing from nothing, z dużą domieszką rapu. Nagranie okazało się totalną klapą i wydawało się, że Ayu straciła szansę. Los jednak nie odpuścił i sprawił, że w 1996 roku została dostrzeżona ponownie. Tym razem przez wytwórnię avex. Początkowo odmówiła współpracy, potem jednak przystała na propozycję. Wysłano ją do Nowego Jorku, gdzie brała lekcje śpiewu. Po powrocie w 1998 nagrała singiel Poker face, już czysto popowy, który osiągnął 20 miejsce na liście przebojów.

Od tego czasu kariera Ayumi zaczęła nabierać tempa, by nagle eksplodować w 1999 roku, wraz z wydaniem jej pierwszego albumu A song for XX. Do dziś sprzedała ponad 45 000 000 płyt (wydając 41 singli i 14 albumów) w samej Japonii, co jak dla mnie jest wręcz niewyobrażalne.

Co spowodowało taką sławę? Na pewno sam fakt, że linia melodyczna większości piosenek wpada w ucho, że aranżacje są profesjonalne, a sama artystka dobrze śpiewa (i jest śliczna). Jednak Ayumi znana jest z głębokich i poetyckich tekstów (które zresztą sama pisze), w których porusza tematy samotności, wiary, nadziei, sensu, cierpienia i szczęścia, a nie tylko miłości (jak to jest w większości). Dzięki temu stała się przewodniczką dużej części młodego pokolenia w Japonii.

Również teledyski do jej piosenek są niezwykłe i oryginalne. Bardzo często kryją w sobie jakieś przesłanie i mają jakiś zakamuflowany wymiar.

Ostatnio gwiazda Ayumi trochę przygasła - nie jest ona już najlepiej sprzedającą się artystką (choć wciąż jest w czołówce). Osobiście jednak uważam, że jej nowsza muzyka jest lepsza. Bardziej dojrzała, odważniejsza. Ayu miesza trochę style, nie boi się eksperymentować - mi się to podoba. Ostatnio słychać u niej dużo rockowych brzmień, nie zniknęły jednak klimatyczne ballady, czy 'zwykłe' popowe kawałki.

Uczciwie muszę stwierdzić, że muzyka (zwłaszcza starsze płyty) Ayumi nie zawsze mi się podoba. Zdarza się, że na danej płycie są tylko 3-4 piosenki, które lubię, reszta jakoś mi nie podchodzi. Jednak jest też wiele piosenek, które są fenomenalne, i których mogę słuchać bez końca.

Przykładowe utwory:
Moments



Surreal



Bold & Delicious



Alterna



Rainbow



W okresie swojej świetności Ayumi miała wręcz niesamowity wpływ na kulturę Japonii. Ludzie ubierali się tak jak ona (Ayu zresztą bardzo interesuje się projektowaniem ubrań), dziewczyny używały tych kosmetyków, co ona (np. po występie Ayumi w reklamie bodajże szminki następnego dnia wyprzedano całe jej [szminki] zapasy, około 500 000 sztuk!), było ją widać z każdej strony na okładkach czasopism i billboardach, czy w programach TV.

Obecnie Ayu nie jest już bezkonkurencyjna, nie jest też na szczycie (jest niedaleko poza nim), ale nikt nie odważy się jej zabrać korony królowej jpopu.

piątek, 6 lipca 2007

Chanoyu

O Japońskiej Ceremonii Parzenia Herbaty - Chanoyu - pisałem już przy okazji uroczystości w Centrum Manggha. Ale wypada powiedzieć, na czym to w ogóle polega.

Generalnie ludzie na zdanie "Moja robić japońska ceremonia herbaty" reagują w dwojaki sposób:
- albo śmiechem, że się bawię w głupoty
- albo niezrozumieniem, bo jak z zalewania torebki liptona można zrobić ceremonię i przeżycie duchowe.
Często te dwie opinie się zresztą łączą.

Niestety mało kto naprawdę stara się w to zagłebić, albo chociaż zrozumieć. Cóż, ja nikogo nie zmuszam, ale gadanie, że coś jest głupie/śmieszne/bez sensu, bez poznania tego nie świadczy o szerokim światopoglądzie. Wszyscy jednak ci, którzy chcą się czegoś dowiedzieć, niech czytają dalej.

Na czym tak naprawdę polega więc Chanoyu?
Może najpierw trochę etymologii... Słowo Chado oznaczające ceremonię herbacianą (w sensie jednego spotkania, w którym jest ona praktykowana), zawiera w sobie dwa inne. 'Cha' to po Japońsku herbata, zaś 'do', oznacza drogę (jak Kendo, Judo). Ktoś, kto miał styczność z czymś z '-do' w nazwie, zapewne już ma ogólne pojęcie, o co chodzi.
Pozostałym śpieszę z wyjaśnieniem. W Chanoyu nie chodzi o sam fakt zaparzania tej herbaty (zalewanie jej wrzątkiem). Na dobrą sprawę herbaty mogło by nie być. '-do' w nazwie jest odpowiednikiem rozwoju człowieka, jakiejś głębszej idei. I tak też jest z ceremonią herbacianą.

Ma ona bardzo uroczysty charakter, choć cała otoczka jest dość surowa i daleka od przepychu. Tradycyjnie odbywa się w specjalnym pawilonie zbudowanym w (również) specjalnym ogrodzie, ale na dobrą sprawę wystarczy pomieszczenie w domu, wyłożone matami tatami.

Skupmy się na tradycyjnej ceremonii herbacianej, tej w specjalnie do tego przygotowanym pawilonie i ogrodzie. Cała materialna otoczka od momentu przekroczenia bramy do ogrodu, poprzez spacer przezeń, krótki postój przy źródełku w celu umycia rąk, aż po wkroczenie do pawilonu, ma sprawiać wrażenie iluzorycznego świata, jakby oderwanego od naszej codziennej rzeczywistości. Do pawilonu wchodzi się przez niskie wejście (trzeba kucnąć). Od tego momentu wszyscy są równi. Choćby z jednym pawilonie zasiadł japoński cesarz, a obok niego zwykły przeciętny człowiek, to w tym jednym miejscu są oni sobie równi.

Wnętrze pawilonu również jest bardzo skromnie urządzone. Znajduje się tu tylko zwój z wykaligafowaną sentencją zen (nawiązującą do okazji lub pory roku), zawieszony w tokonoma - specjalnej wnęce. Oprócz tego może znajdować się również jeden, starannie dobrany kwiat (podobnie jak zwój odpowiedni porze roku). Umeblowanie i pozostały wystrój jest bardzo skromny i wyznaczony przez dwie zasady: wabi (ubóstwo, prostota) i sabi (powściągliwość, stonowane kolory).

Goście siadają wokół paleniska, każdy w określonym miejscu. Jest to ważne, gdyż pierwszy gość (ten na najwyższym miejscu) ma podczas ceremonii równie ważne zadanie, co gospodarz. On wymienia z gospodarzem wszelkie grzeczności, on prowadzi z nim rozmowę, on decyduje, kiedy gospodarz ma zakończyć ceremonię.

Rozmowa dotyczy najczęściej utensyliów, które są w ceremonii używane, zwoju, wystroju pawilonu. Rozmawia się o rzeczach związanych z ceremonią, gdyż poruszanie 'codziennych' spraw nie jest mile widziane. Zaś rozmowa o śmierci, chorobach, czy nieszczęściu jest już skrajnym nietaktem.

Najpierw goście częstowani są lekkim posiłkiem, po czym wychodzą do ogrodu, a gospodarz przygotowuje się do ceremonii, jako takiej.

Po powrocie zaczyna się główna część spotkania. Gospodarz parzy herbatę dla każdego z gości. Najpierw (symbolicznie) czyści utensylia, następnie dokładnie ustalonymi ruchami nasypuje sproszkowanej zielonej herbaty do czarki (przy pomocy bambusowej łyżeczki) i prosi gości o częstowanie się wcześniej podanymi słodyczami (herbata jest gorzka). Następnie zalewa czarkę wodą i miesza bambusowym pędzlem (który wygląda prawie jak pędzel do golenia), aż herbata całkowicie się rozpuści. Podaje ją gościom po kolei, powtarzając za każdym razem te czynności.

Po zakończeniu ceremonii goście dziękują gospodarzowi i oglądają jeszcze utensylia.

Tak to wygląda, gdy obserwuje to ktoś trzeci. Ale jest też w tym wszystkim warstwa duchowa.
Najważniejsze ideały herbaty wyrażają cztery słowa: wa, kei, sei, jaku. Wa
oznacza harmonię, jaka powinna panować w stosunkach międzyludzkich, oraz pomiędzy człowiekiem, a wszystkim, co go otacza. Kei oznacza szacunek. Szacunek do wszystkich ludzi i rzeczy. Sei to czystość, zarówno fizyczna jak i duchowa. Zaś jaku oznacza spokój, stan pokoju ducha. Ludzie herbaty - w oparciu o te ideały - uczą się troszczyć o każdy szczegół oraz starają się doskonalić samych siebie.
O to tak naprawdę chodzi. Aby zatroszczyć się o każdy szczegół, dobrać utensylia stosownie do pory roku, rangi spotkania, gości. Aby dokładnie przestrzegać trudnej etykiety. Aby podejść do tego, nie tylko jak do parzenia kubkowego liptona, czy jak do orientalnej ciekawostki, ale jako do duchowego przeżycia.

Każda ceremonia herbaciana jest niesamowita i jedyna w swoim rodzaju. Ma naprawdę unikalną atmosferę.

Opisałem wersję bardzo tradycyjną. Dzisiaj mało kto ma w Japonii specjalny herbaciany pawilon, nie mówiąc już o ogrodzie. Mało kto też ma na tyle utensyliów, aby je dość dobrze dobrać. Dodatkowo nie wszyscy znają dokładnie etykietę i zasady rządzące Chanoyu. Jest to zrozumiałe - nauka jest długotrwała, często kosztowna ( odmian ceremonii jest masa, a ćwiczyć trzeba dużo), podobnie jak utensylia, na pawilon/ogród mało kto ma miejsce.
W praktyce najczęściej ceremonie odbywają sie w pokoju wyłożonym matami tatami, utensylia nie zawsze są odpowiednio dopasowane, czasem brak nawet zwoju, goście i gospodarz nie wymagają od siebie mistrzowskiego opanowania etykiety i reguł. No i ograniczają się do samej ceremonii, bez posiłku. Choć wiadomo - każdy stara się, na ile potrafi.

Ale sam Daisousho na spotkaniu w Mandze mówił: Ceremonia wydaje się bardzo ograniczać człowieka. Ale tak nie jest. Tak naprawdę ona ma dawać wolność. W gruncie rzeczy nie jest ważne to, gdzie ona sie odbywa, czy są odpowiednie utensylia, w jakim stopniu zgromadzeni umieją ją przeprowadzać. Na dobrą sprawę mogłoby nie być herbaty. Chodzi o to, by na chwilę wyłączyć się od całego zgiełku. Poczuć w sobie wa, kei, sei, jaku. Wyjść z takiej ceremonii lepszym i o coś wzbogaconym. Wtedy można mówić o "udanej czarce herbaty".

Trochę to pomieszane? W skrócie chodzi o to, że gospodarz (oraz goście) ma się starać przeprowadzić spotkanie jak najbliższe ideałowi. Dobrać utensylia jak dobrze jest w stanie, przeprowadzić ceremonię jak najlepiej umie. Ale to, że nie ma np. odpowiedniego zwoju na zimę, czy czarki pasującej do reszty utesyliów, lub też jeśli zdarza mu się popełnić błąd przy samym parzeniu nie jest wystarczającą przeszkodą, aby do spotkania nie doszło. Ważne są starania i przeżycie wewnętrzne.


Jeśli ktoś chce się dowiedzieć więcej, zawsze może mnie zapytać:)
Polecam też książkę napisaną przez Daisousho, a wydaną niedawno w Polsce:
Sen Soshitsu, O duchu herbaty. Poznań 2007, Jeżeli P To Q Wydawnictwo
traktującą oczywiście o herbacie.

poniedziałek, 25 czerwca 2007

O herbacie, wizycie Daisousho i wydarzeniach pobocznych w trzech i 1/2 aktu.

Ostatnimi czasy zostały mi wyjęte trzy dni (właściwie to trzy i pół) z życia. A wszystko za sprawą wizyty mistrza japońskiej ceremonii parzenia herbaty i byłej głowy rodu Urasenke - Daisousho Genshitsu Sena XV. W czasie wizyty otwarto fifię szkoły Uraenkę w Polsce (a właściwie to dwie, bo w Warszawie też, ale ja wydarzenia warszawskie pominę - jako że mnie tam nie było) oraz ofiarowano czarkę herbaty w intencji pokoju podczas mszy św. w Bazylice Mariackiej. Oprócz tego było mnóstwo przygotowań, herbaty, Japończyków (i Japonek), herbaty, chaosu, miłych chwil i oczywiście herbaty.

Ale po kolei.


Środa

W środę działo się najmniej (nie licząc soboty). Co nie znaczy, że mało. Jako że (prawie) cała banda z Japonii dopiero jechała z Warszawy, to na ten dzień nie było nic oficjalnego zaplanowane. Ale było mnóstwo przygotowań. Dlatego też grupa uderzeniowa pod kryptonimem Senshinan (znana niektórym również jako Krakowscy adepci ceremonii herbacianej) zjawiła się w Centrum Manggha w celu dokonania owych właśnie przygotowań. Szybko jednak wszystko zaczęło się plątać. Okazało się, że (wbrew wcześniejszemu planowi) nie jedziemy witać Daisousho na dworcu (PKP oczywiście), a że Yamaguchi-sensei (Japonka, która sprawuje nad nami pieczę, bardzo miła i czyniąca każde przygotowania niesamowitą przygodą i survivalem) do nas nie dotarła, więc nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Zamiast niej przyjechało kilku Japończyków od Urasenke + kilka Japonek od Yamaguchi-sensei (Pani profesor przyjechała z grupą swoich uczniów). W skrócie jednak wyszło na to, ze i tak wszystko robili sami.

I tak czas leciał, kiedy okazało się, że jednak jedziemy przywitać Daisousho, tyle, że do Sheratona (jak będę wydalającym pieniądze Japończykiem w którymś z przyszłych wcieleń, to też tam się będę kwaterował), gdzie miał on (i reszta grupy z Urasenke) nocować. Pojechaliśmy, przywitaliśmy, Genshitsu Sen okazał się bardzo miłym człowiekiem (nie po raz ostatni), po czym wróciliśmy do Mangghi, gdzie okazało się, że dalej nie ma dla nas żadnej konkretnej roboty.

W międzyczasie dołączyła do nas też Yumiko - Japonka mieszkająca już długo w Polsce. Yumiko wykłada na Japonistyce w Krakowie i pomimo, że ma już (na oko, mogę się mylić, bo z japonkami to nigdy nie wiadomo) 30-40 lat (taki myślę bezpieczny przedział:P), to rozmawia się z nią prawie jak z rówieśnikiem. Niezwykle sympatyczna i pomocna.

A że roboty dalej nie było widac... Więc grupa uderzeniowa udała się do domów.

Podumowując - w środę wysprzątaliśmy pawilon, posegregowaliśmy (a właściwie to Japońska część ekipy to robiła) część utensyliów, które Urasenke przysłało lub przywiozło (a jest tego naprawdę dużo!), przywitaliśmy Daisousho i na tym się z grubsza skończyło, chyba, że mam słabą pamięć i już zdążyłem zapomnieć.


-----
Przy okazji środy wyjaśnię, kto reprezentował Japonię, jako, że może się to wydawać zawiłe, a było trochę gości:

1. Grupa z Urasenke:
- Diasousho
- Szychy z Urasenke (wysocy rangą nauczyciele) i osoby z administracji szkoły +/- 10 osób
- Yuko Tsukise, sympatyczna i dość młoda kobitka, pełniąca rolę nie do końca odgadniętą dla mnie... Coś w okolicach sekretarki, osoby odpowiedzialnej za organizację i Bóg wie, co jeszcze
- Grupa Japonek do pomocy (w liczbie 10+, nie potrafię dokładnie powiedzieć) związanych najczęściej luźno z Urasenke, wszystkie oczywiście ceremonię parzenia herbaty mają opanowaną. Ta grupa pracowała w Warszawie, w Krakowie miała wolne. Cztery z nich potem poznałem
- Nadworny fotograf, czyli człowiek z wypasioną lustrzanką, chodzący i robiący zdjęcia

2. Grupa Pani Profesor:
- Czyli Yamaguchi-sensei we własnej osobie
- Grupa Japonek do pomocy (uczennic Pani profesor), około 20 osób.
Grupa ta była oczywiście również z Urasenke związana, jako, że tam się uczyła ceremonii parzenia herbaty, jednak przyjechała osobno i zarządzała sobą osobno

3. Japończycy mieszkający w Polsce, czyli:
- Kazu, Japończyk. Ciężko wymienić jego zadania i zasługi tutaj, wystarczy powiedzieć, że bez niego by się to wszystko nie odbyło
- Yumiko, o której już była mowa. Yumiko głównie wcielała się w rolę tłumaczki.
- Widziałem też inne osoby z Japonii na stałę mieszkające w Polsce, ale nie miały one juz takiej roli tutaj, by je wymieniać. Jest też możliwość, że o kimś nie wiem...

4. Była też wykładowczyni z Uniwersytetu Warszawskiego, która prowadzi warszawską grupę herbatki, na imię ma Michiru Sugimoto (chyba).

...Mam nadzieję, że o nikim nie zapomniałem lub nie poprzekręcałem, jeśli tak, to przepraszam
-----


Czwartek


Czwartek obfitował w najważniejsze wydarzenie, czyli ofiarowanie herbaty. O 9:45 miała się rozpocząć msza św., jednak my (czyli Senshinan) mieliśmy być wcześniej, bo o 7, żeby pomóc w przygotowaniach. Niestety ja - za co jest mi szczerze wstyd - nie wstałem i ledwo zdążyłem na samą mszę (ale podobno i tak nie było zbyt wiele do roboty^^).

Idąc przez Rynek trafiłem akurat na Japonki (na pewno z grupy Yamaguchi-sensei, ale chyba i grupa z Urasenke tam była) dreptające w Kimonach przez Rynek. Widok absolutnie niesamowity. Gdyby się to działo na ruchliwym skrzyżowaniu, to do dziś mówiono by o największym karambolu w ostatnich latach (ludzie zachowywali się, jak małe dziecko, które pierwszy raz poszło do zoo). Nie miałem aparatu (niestety) ze sobą, więc tego nie uwieczniłem.

Sama msza też była niesamowita. Ponad 30 Japonek w kimonach, rzesza innych Japończyków, niezwykły nastrój Bazyliki Mariackiej, ceremonia wykonana przez Daisousho i ofiarowanie herbaty, kazanie księdza, śpiew chóru... Przeżycie naprawdę jedyne w swoim rodzaju. Daisousho aż się wzruszył. Szkoda, że zwyczajne msze nie są odprawiane z takim zaangażowaniem (chodzi tu też o zaangażowanie zgromadzonych).


Wypada wytłumaczyć, na czym takie ofiarowanie polega. Kencha shiki, czyli ofiarowanie herbaty, to bardzo formalna i uroczysta ceremonia, podczas której czarka herbaty nie jest podawana gościowi, a zostaje ofiarowana w konkretnej intencji (w tym wypadku - pokoju). Takie ofiarowania odbyły się tylko w kilku miejscach na świecie - na Węgrzech, w Anglii, Rosji, Niemczech, Francji, Czechach i we Włoszech.

Niezwykłe było to połączenie kultur Polskiej (chrześcijańskiej) i Japońskiej. Nie potrafię tego przekazać, trzeba było w tym uczestniczyć, aby to zrozumieć. Niestety musicie mi uwieryć na słowo...

Po mszy nastąpiło częstowanie herbatą. Częstowaliśmy księży, chór, który dla nas śpiewał, Japończyków i wszystkich vipów (m.in. Adrzeja Wajdę). Tak się złożyło akurat, że podawałem herbatę człowiekowi, który dziesięć dni wcześniej prowadził ze mną rozmowę kwalifikacyjną na stypendium. Poznał mnie oczywiście. Ale mi się ręce zatrzęsły...

Ogólnie msza święta udała się doskonale, obie strony (zarówno Polska i Japońska) były zachwycone, osoby ją organizujące (szczególnie Ola od nas z grupy, która pracuje w Mandze) dostały wielkie pochwały. Trzeba przyznać, że zasłużenie.

Przybyliśmy do Mangghi, gdzie przećwiczyliśmy (Szymon przećwiczył) ceremonię z panią Sugimoto. Jak zwykle od siedzenia w stylu japońskim niemalże odpadły mi nogi, ale przywykłem.

Dalszą część dnia zajęły (znowu i nie po raz ostatni) przygotowania w Centrum Manggha.

Przygotowania, które wyglądały dość podobnie do tych z dnia poprzedniego. Chociaz nie do końca, bo o ile chaosu było tyle samo, to roboty było dużo. Między innymi noszenie mat Tatami. Dostałem też wielce ambitne zadanie, za które kiedyś zabiję Ewę (naszą nauczycielkę, dziewczyna była w Kioto i przez rok uczyła się tam ceremonii herbacianej) - czyszczenie kuchenki elekrycznej, którą ktoś tam przyniósł, bo 'będzie potrebna na piątek'. Nie wiem, czego trzeba by użyć, żeby to wyczyścić, chyba jakiegoś stężonego kwasu, bo żaden 'zwykły' środek czyszczący nie przynosił efektów. Po godzinie *szuru szuru* dotarło do mnie, że prędzej zetrze się to, czym szoruję, niż powierzchnia szorowana i że warto zasięgnąć fachowej rady. Jako typowy facet, który niestety w takich sprawach leży na całej linii, udałem się więc ze smutną miną i błagalnym spojrzeniem do pani Ewy z sekretariatu (to nie ta Ewa, która nas uczy), po jakiś lepszy środek czyszczący, tudzież dłuto, ew. kilof. Pani Ewa chyba przejęła się moim losem i poszliśmy 'czegoś' szukać. 'Coś' znaleźliśmy, jednak i to nie dawało zadowalających reluztatów, a ja powoli przestawałem czuć rękę (1,5h szorowania i wcześniej noszenie nie_tak_lekkich_jak_się_wydaje mat Tatami robi swoje). Więc pani Ewa uparła się, żebym to zostawił, niech sobie postoi z tym 'cusiem', może się rozmiękczy i że ona to jeszcze następnego dnia spróbuje wyczyścić. No i się uparła, więc skapitulowałem. Ogólnie rzecz biorąc pani Ewa jest osobą wprost nieprawdopodobnie życzliwą i pomocną, a przy tym całkiem ładną:)

Po wydostaniu się z piekła czyszczenia kuchenki (przy którym chyba zniszczyłem sobie koszulę) trafiłem pod strzechę Japońskich 'gospodyń domowych' (w liczbie pięciu), które zajmowały się dalszym segregowaniem utensyliów. W skrócie mogę powiedzieć tak: jeśli jesteś (młodym) facetem, nie znasz japońskiego ani japońskich metod pracy i masz trafić do pomocy japońskim 'gospodyniom domowym', które dodatkowo są pasjonatkami herbatki i segregują utensylia, to uciekaj. Szybko, zdecydowanie i byle dalej. Gdyby one zwolniły tempo pięciokrotnie to i tak bym nie nadążał. Chociaz po pewnym czasie zacząłem łapać, na jakich zasadach się opierał podział ról i sama praca, więc udało mi się przeżyć.

Z innych wydarzeń mogę wymienić rozmowę z panem z ambasady Japonii w Polsce (tak, tym, który prowadził ze mną interview na stypendium i ktróremu podawałem herbatę). Miło się rozmawiało, szkoda, że decyzja należy do Tokio, nie do ambasady^^. Niczego jednak się nie dowiedziałem, apropo daty otrzymania jakiś wyników.
Poznaliśmy też Olę i Aarona. Ola to Polka z Warszawy, która, podobnie jak Ewa, pojechała na stypendium do szkoły Urasenke w Kioto. Z tą różnicą, że o ile Ewa była rok, to Ola była dwa roki. Natomiast Aaron to człowiek z USA lub Kanady (nie pamiętam), który również był na tym stypendium, a przy okazji odnalazł w Oli drugą połowę. Pomagali nam przez cały czas (aż do Soboty) i służyli wiedzą.

Czwartek był dniem najcięzszym. Po środzie, kiedy to nic takiego się nie działo i przed piątkiem, który obfitował raczej w nawiązywanie znajomości i mniej wyczerpującą pomoc, tutaj naprawdę się zmęczyłem.

Piątek

Piątek wspominam najmilej. Właściwie wszystko w piątek było tak, jak miało być. A właściwie, nie tak, jak miało być, bo o tym nie myślałem, ale było po prostu dobrze. Wypadałoby go podzielić na dwie części - wydarzenia w Mandze i bankiet. A więc po kolei:

Manggha
O 10:00 wszyscy zebrali się w sali konferencyjnej (koncertowej, audiencyjnej, czy jak ona się tam nazywa). Najpierw była część oficjalna, czyli przemówienia vipów i otwarcie filii. Ogólnie tego typu rzeczy nigdy nie lubię, choć Daisousho mówił ciekawie. Potem nastąpił pokaz ceremonii herbaty, przeznaczony głównie dla ludzi, którzy nie mają z tym nic wspólnego, a więc Daisousho tłumaczył jej filozofię, założenia i zasady (zupełne podstawy).

Zaraz po pokazie był czas dla widowni na zadawanie pytań, my jednak poszliśmy już się przygotowywać (nasza grupa miała parzyć herbatę dla gości). Ja dowiedziałem się jednak, że jeden z Japończyków ma dla mnie Kimono (prawie wszyscy pozostali od nas z grupy mieli, dla mnie pierwotnie miało nie być, więc była to bardzo miła niespodzianka). Mogłem więc zamienić niewygodny garnitur na wygodne Kimono + Hakamę, a niewygodne buty na wygodne Zori. I byłem w siódmym niebie! Pomimo czterech warstw ubrania na sobie i upału było mi dużo lżej, niż w cienkiej białej koszuli i spodniach od garnituru. Chyba dlatego, że rękawy są bardzo szerokie i wietrzą wspaniale pachy i przyległości, a od dołu wieje w stronę nóg i chyba dlatego, że to są wszystko naturalne materiały.

Byłem Hanto, czyli pomocnikiem, który podaje gościom Okashi (słodycze) i herbatę. Sama ceremonia odbywała się w dwóch miejscach - w pawilonie herbacainym i na tarasie Mangghi. Moja osoba zaszczyciła pawilon. Po jakimś czasie w roli Hanto zmieniła mnie koleżanka z herbatki - Ola. Pomagać zacząłem więc dwóm Japonkom, które czyściły utensylia. Poznałem tam Takahashi-san (panią Takahashi), która jakoś bardzo mnie polubiła i była generalnie niesamowicie sympatyczna. Co prawda potem od Ani dowiedziałem się, że w stosunku do niej (Takahashi-san -> Ania) na początku była *nie*miła, ale ja mogę tylko opisywać swoje wrażenia, które są jak najbardziej pozytywne. Zresztą potem i w stosunku do Ani pani Japonka była już bardzo życzliwa. Dostałem też od niej prezent:) Niby drobiazg, ale zawsze to miło coś dostać.

Robota powoli zaczęła się kończyć (goście się wykruszali), więc poszedłem już w celach rekreacyjnych zobaczyć, co się dzieje na górze w Mandze. I krew mnie zalała. Na górze było praktycznie całe młode towarzystwo. W składzie: Ewa, Szymon, Bartek, Marcin (nie ja), Marcin (a to już ja jak przyszedłem:P), trzy (były cztery, potem jedna poszła do pawilonu) z Polski (ślicznie wyglądały), Japonki (w tym jedyna chyba młoda z grupy Pani profesor - Naoko) i jacys tam Japonczycy (np. ten, który mi dał Kimono). Bartkowi ewidentnie wpadła w oko Naoko i chodził jakiś taki - nie wiedzieć czemu - rozkojarzony.

Ogólnie na górze było weselej. Ochrzaniłem tylko Bartka, że jeszcze nie ma namiarów do Naoko. Powiedział, że na bankiecie weźmie, że będzie okazja. No i tak sie na bankiecie chłopak czaił, że by w ogóle nie miał tej swojej okazji, ale o tym później.

Po miłych chwilach na górze musiałem niestety oddać Kimono. Tak więc z bólem (dosłownie i w przenośni) przebrałem się znowu. Dostaliśmy jeszcze z Szymonem Fukusy (Fukusa to ściereczka używana do czyszczenia utensyliów herbacianych przy ceremonii) i poszliśmy pomagać przy sprzątaniu. Było noszenie mat Tatami (znowu), trochę innej roboty, dużo rozmów itp. Dziewczyny bez Kimon nie wyglądały już tak ślicznie (jedna tylko nie straciła uroku i głupi ja wypominałem Bartkowi, a sam się nie postarałem)... Jednak dość szybko wszyscy się zmyli, ażeby przygotować się na...

bankiet!











Bankiet
Przyszedłem pod Sheraton i spotkałem część naszej ekipy już na miejscu. Poczekaliśmy jeszcze na kilka osób, po czym stwierdziliśmy - wchodzimy. Okazało się jednak, że każdy ma przydzielony stolik. Mi przypadł w udziale ten z numerem 9. Ten sam numer dostał Szymon. Szymonowa Ania niestety nie... Ktoś nie pomyslał za dobrze jak rozdzielał ludzi, a może to był random, kto go tam wie, w każdym razie jak dla mnie towarzystwo stolikowe było świetne. Bałem się, żeby nie trafić na jakiś (polskich) zdziadziałych vipów, a tu.... po kolei. Usiedliśmy z Szymonem i Gosią, która - jak się okazało też ma ten stolik. Po chwili dolączył do nas Marcin, twierdząc, że i on ma nr 9. Ok, to cztery osoby, ale jeszcze cztery mijesca wolne...
...
..
..
.
No dobra, każdy już i tak pewnie się domyślił. Usiadły z nami cztery Japoneczki. Cztery z tych młodych (z grupy Urasenke).
Lepiej nie mogły wybrać^^

Nie ma co się dużo rozwodzić, rozmawiało się bardzo ciekawie. Stolik obok nazwał nasz stolik 'dating table'. 'Dating table' jakoś tak przyjęło się w całej sali i ogólnie wszyscy mieli z tego powodu dużo radości. Wszystkich oczywiście zabił Daisousho, mianowicie przyszedł, dosiadł się do 'samotnej' Japonki i powiedział: "Widzę, że pani tu tak sama siedzi, a ja też chcę poflirtować":D Aż się nie chce wierzyć, że ten człowiek ma 84 lata.

Generalnie bankiet jako całość nie obfitował w jakieś szczególne rzeczy. Ot przemówienia i wzajemne podziękowania. Chociaż zdarzyła się jedna rzecz. Wpadł zespół góralski. Przebolałbym to, że w Krakowie gra zespół góralski, a nie krakowski, gdyby grał DOBRZE. No a niestety nawet na chińskich torturach bym tak o nich nie powiedział. Człowiek grający na skrzypcach każdy dźwięk grał pół tonu obok, dziewczyna śpiewająca... wyła. Ogólnie... Może nie tragedia, ale dla rzeszy chłonących właśnie Polskę Japończyków można było coś lepszego zorganizować. Kayoko (ta, z którą najwięcej rozmawiałem) spytała mnie "Are they good?". Co jej miałem powiedzieć...?

Na szczęście zespół zniknął dość szybko, a Japonkom i tak się chyba w gruncie rzeczy podobało. A ja w pewnym momencie niechcący obudziłem potwora. Zaproponowałem zdjęcie. Stanęliśmy z Kayoko, trzy, dwa, jeden, pstryk, arigatou i nagle widze dziesięć osób w kolejce do następnego. Heh... W rezultacie mam zdjęcia chyba ze wszystkimi na bankiecie. Kilka zdjęć z Andrzejem Wajdą, Daisousho, mnóstwo różnych z Japonkami.
Poszedłem zrobić również zdjęcie z Takahashi-san, co ją niezmiernie ucieszyło. A że przy tym stoliku siedziała też Naoko, to i ją poprosiłem. Kiedy stanęliśmy do pstrykania jak spod ziemi wyrósł Bartek. Przebiegła bestia. Myślałem, że mu dam w łeb. Dobrze chociaż, że wziął od niej tego maila w końcu (ja też wziąłęm, a co!). Bartek w każdym razie wisi mi piwo.
A Takahashi-san nie chciała mnie wypuścić. Po groźbą smierći mam ją odwiedzić w Japonii i wg jej słów będę tam miał wszystko, pełną opiekę, rozrywki i wszystkie te rzeczy, o których nie wiem. Niesamowicie miła kobieta.

Jednak w czasie, kiedy robiłem zdjęcie z Takahashi-san, bankiet dobiegał powoli końca. Nie wiem, kto wymyślił, żeby to trwało tylko dwie godziny (i tak trwało dłużej), ale pomysł miał kiepski... Towarzystwo się więc zmyło; mi udało się jeszcze dostać podpis na książce Daisousho ("O duchu herbaty").


Zahaczając po drodze jeszcze o hotel Pani profesor, w celu wręczenia jej kwiatów i podziękowań wróciłem do domu. Od niewygodnych butów nie mogłem już naprawdę chodzić. Wracałem ostatkiem sił, koślawiąc nogi. Dzień był jednak niezwykle udany, a ja połóżyłem się do łóżka zadowolony.

Sobota

W sobotę nie działo się już dużo. Mieliśmy tylko żegnać Japończyków. Niestety znajome Japonki już pojechały, więc żegnaliśmy w sumie tylko Daisousho. Ten jak zwykle jeszcze chwilę z nami porozmawiał.
Mówił, że brał udział w Drugiej Wojnie Światowej i miał zostać Kamikadze. Nie zdążył jednak - bo wojna się skończyła. Takiego szczęścia - jak sam mówił - nie mieli jego znajomi ze studiów, ponad 450 osób. Daisousho skwitował to zdaniem "Miałem zabijać amerykanów kosztem własnego życia, a teraz wykładam na tamtejszych uniwersytetach i walczę o pokój". Głębokie słowa.

Po odjeździe Daisousho, razem z Yamaguchi-sensei robiliśmy porządek w Centrum Manggha. O 17 wróciłem do domu. I to by było na tyle. Trzy (ponad) dni pełne wrażeń, ale nie mam zupełnie nic przeciw takim wrażeniom.


Co mogę generalnie powiedzieć na podsumowanie? Że zakochałem się w Kimonie. I że niewiasty w Kimonach wyglądają przecudnie. Że nie jest tak źle z angielskim u japończyków (starsze osoby raczej sobie nie radzą, ale wszyscy młodzi mówili całkowicie komunikatywnie). Że muszę do Japonii pojechać. Że chcę takie uroczystości jeszcze raz. Że spotkałem się z masą życzliwości. I że do tej pory nie mogę dojść do siebie.

Szkoda, że takie spotkania zdarzają się tak rzadko...