Image Slider By helperblogger.com The slide is a linking image Pure Javascript. No jQuery. No flash. #htmlcaption

poniedziałek, 25 czerwca 2007

O herbacie, wizycie Daisousho i wydarzeniach pobocznych w trzech i 1/2 aktu.

Ostatnimi czasy zostały mi wyjęte trzy dni (właściwie to trzy i pół) z życia. A wszystko za sprawą wizyty mistrza japońskiej ceremonii parzenia herbaty i byłej głowy rodu Urasenke - Daisousho Genshitsu Sena XV. W czasie wizyty otwarto fifię szkoły Uraenkę w Polsce (a właściwie to dwie, bo w Warszawie też, ale ja wydarzenia warszawskie pominę - jako że mnie tam nie było) oraz ofiarowano czarkę herbaty w intencji pokoju podczas mszy św. w Bazylice Mariackiej. Oprócz tego było mnóstwo przygotowań, herbaty, Japończyków (i Japonek), herbaty, chaosu, miłych chwil i oczywiście herbaty.

Ale po kolei.


Środa

W środę działo się najmniej (nie licząc soboty). Co nie znaczy, że mało. Jako że (prawie) cała banda z Japonii dopiero jechała z Warszawy, to na ten dzień nie było nic oficjalnego zaplanowane. Ale było mnóstwo przygotowań. Dlatego też grupa uderzeniowa pod kryptonimem Senshinan (znana niektórym również jako Krakowscy adepci ceremonii herbacianej) zjawiła się w Centrum Manggha w celu dokonania owych właśnie przygotowań. Szybko jednak wszystko zaczęło się plątać. Okazało się, że (wbrew wcześniejszemu planowi) nie jedziemy witać Daisousho na dworcu (PKP oczywiście), a że Yamaguchi-sensei (Japonka, która sprawuje nad nami pieczę, bardzo miła i czyniąca każde przygotowania niesamowitą przygodą i survivalem) do nas nie dotarła, więc nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Zamiast niej przyjechało kilku Japończyków od Urasenke + kilka Japonek od Yamaguchi-sensei (Pani profesor przyjechała z grupą swoich uczniów). W skrócie jednak wyszło na to, ze i tak wszystko robili sami.

I tak czas leciał, kiedy okazało się, że jednak jedziemy przywitać Daisousho, tyle, że do Sheratona (jak będę wydalającym pieniądze Japończykiem w którymś z przyszłych wcieleń, to też tam się będę kwaterował), gdzie miał on (i reszta grupy z Urasenke) nocować. Pojechaliśmy, przywitaliśmy, Genshitsu Sen okazał się bardzo miłym człowiekiem (nie po raz ostatni), po czym wróciliśmy do Mangghi, gdzie okazało się, że dalej nie ma dla nas żadnej konkretnej roboty.

W międzyczasie dołączyła do nas też Yumiko - Japonka mieszkająca już długo w Polsce. Yumiko wykłada na Japonistyce w Krakowie i pomimo, że ma już (na oko, mogę się mylić, bo z japonkami to nigdy nie wiadomo) 30-40 lat (taki myślę bezpieczny przedział:P), to rozmawia się z nią prawie jak z rówieśnikiem. Niezwykle sympatyczna i pomocna.

A że roboty dalej nie było widac... Więc grupa uderzeniowa udała się do domów.

Podumowując - w środę wysprzątaliśmy pawilon, posegregowaliśmy (a właściwie to Japońska część ekipy to robiła) część utensyliów, które Urasenke przysłało lub przywiozło (a jest tego naprawdę dużo!), przywitaliśmy Daisousho i na tym się z grubsza skończyło, chyba, że mam słabą pamięć i już zdążyłem zapomnieć.


-----
Przy okazji środy wyjaśnię, kto reprezentował Japonię, jako, że może się to wydawać zawiłe, a było trochę gości:

1. Grupa z Urasenke:
- Diasousho
- Szychy z Urasenke (wysocy rangą nauczyciele) i osoby z administracji szkoły +/- 10 osób
- Yuko Tsukise, sympatyczna i dość młoda kobitka, pełniąca rolę nie do końca odgadniętą dla mnie... Coś w okolicach sekretarki, osoby odpowiedzialnej za organizację i Bóg wie, co jeszcze
- Grupa Japonek do pomocy (w liczbie 10+, nie potrafię dokładnie powiedzieć) związanych najczęściej luźno z Urasenke, wszystkie oczywiście ceremonię parzenia herbaty mają opanowaną. Ta grupa pracowała w Warszawie, w Krakowie miała wolne. Cztery z nich potem poznałem
- Nadworny fotograf, czyli człowiek z wypasioną lustrzanką, chodzący i robiący zdjęcia

2. Grupa Pani Profesor:
- Czyli Yamaguchi-sensei we własnej osobie
- Grupa Japonek do pomocy (uczennic Pani profesor), około 20 osób.
Grupa ta była oczywiście również z Urasenke związana, jako, że tam się uczyła ceremonii parzenia herbaty, jednak przyjechała osobno i zarządzała sobą osobno

3. Japończycy mieszkający w Polsce, czyli:
- Kazu, Japończyk. Ciężko wymienić jego zadania i zasługi tutaj, wystarczy powiedzieć, że bez niego by się to wszystko nie odbyło
- Yumiko, o której już była mowa. Yumiko głównie wcielała się w rolę tłumaczki.
- Widziałem też inne osoby z Japonii na stałę mieszkające w Polsce, ale nie miały one juz takiej roli tutaj, by je wymieniać. Jest też możliwość, że o kimś nie wiem...

4. Była też wykładowczyni z Uniwersytetu Warszawskiego, która prowadzi warszawską grupę herbatki, na imię ma Michiru Sugimoto (chyba).

...Mam nadzieję, że o nikim nie zapomniałem lub nie poprzekręcałem, jeśli tak, to przepraszam
-----


Czwartek


Czwartek obfitował w najważniejsze wydarzenie, czyli ofiarowanie herbaty. O 9:45 miała się rozpocząć msza św., jednak my (czyli Senshinan) mieliśmy być wcześniej, bo o 7, żeby pomóc w przygotowaniach. Niestety ja - za co jest mi szczerze wstyd - nie wstałem i ledwo zdążyłem na samą mszę (ale podobno i tak nie było zbyt wiele do roboty^^).

Idąc przez Rynek trafiłem akurat na Japonki (na pewno z grupy Yamaguchi-sensei, ale chyba i grupa z Urasenke tam była) dreptające w Kimonach przez Rynek. Widok absolutnie niesamowity. Gdyby się to działo na ruchliwym skrzyżowaniu, to do dziś mówiono by o największym karambolu w ostatnich latach (ludzie zachowywali się, jak małe dziecko, które pierwszy raz poszło do zoo). Nie miałem aparatu (niestety) ze sobą, więc tego nie uwieczniłem.

Sama msza też była niesamowita. Ponad 30 Japonek w kimonach, rzesza innych Japończyków, niezwykły nastrój Bazyliki Mariackiej, ceremonia wykonana przez Daisousho i ofiarowanie herbaty, kazanie księdza, śpiew chóru... Przeżycie naprawdę jedyne w swoim rodzaju. Daisousho aż się wzruszył. Szkoda, że zwyczajne msze nie są odprawiane z takim zaangażowaniem (chodzi tu też o zaangażowanie zgromadzonych).


Wypada wytłumaczyć, na czym takie ofiarowanie polega. Kencha shiki, czyli ofiarowanie herbaty, to bardzo formalna i uroczysta ceremonia, podczas której czarka herbaty nie jest podawana gościowi, a zostaje ofiarowana w konkretnej intencji (w tym wypadku - pokoju). Takie ofiarowania odbyły się tylko w kilku miejscach na świecie - na Węgrzech, w Anglii, Rosji, Niemczech, Francji, Czechach i we Włoszech.

Niezwykłe było to połączenie kultur Polskiej (chrześcijańskiej) i Japońskiej. Nie potrafię tego przekazać, trzeba było w tym uczestniczyć, aby to zrozumieć. Niestety musicie mi uwieryć na słowo...

Po mszy nastąpiło częstowanie herbatą. Częstowaliśmy księży, chór, który dla nas śpiewał, Japończyków i wszystkich vipów (m.in. Adrzeja Wajdę). Tak się złożyło akurat, że podawałem herbatę człowiekowi, który dziesięć dni wcześniej prowadził ze mną rozmowę kwalifikacyjną na stypendium. Poznał mnie oczywiście. Ale mi się ręce zatrzęsły...

Ogólnie msza święta udała się doskonale, obie strony (zarówno Polska i Japońska) były zachwycone, osoby ją organizujące (szczególnie Ola od nas z grupy, która pracuje w Mandze) dostały wielkie pochwały. Trzeba przyznać, że zasłużenie.

Przybyliśmy do Mangghi, gdzie przećwiczyliśmy (Szymon przećwiczył) ceremonię z panią Sugimoto. Jak zwykle od siedzenia w stylu japońskim niemalże odpadły mi nogi, ale przywykłem.

Dalszą część dnia zajęły (znowu i nie po raz ostatni) przygotowania w Centrum Manggha.

Przygotowania, które wyglądały dość podobnie do tych z dnia poprzedniego. Chociaz nie do końca, bo o ile chaosu było tyle samo, to roboty było dużo. Między innymi noszenie mat Tatami. Dostałem też wielce ambitne zadanie, za które kiedyś zabiję Ewę (naszą nauczycielkę, dziewczyna była w Kioto i przez rok uczyła się tam ceremonii herbacianej) - czyszczenie kuchenki elekrycznej, którą ktoś tam przyniósł, bo 'będzie potrebna na piątek'. Nie wiem, czego trzeba by użyć, żeby to wyczyścić, chyba jakiegoś stężonego kwasu, bo żaden 'zwykły' środek czyszczący nie przynosił efektów. Po godzinie *szuru szuru* dotarło do mnie, że prędzej zetrze się to, czym szoruję, niż powierzchnia szorowana i że warto zasięgnąć fachowej rady. Jako typowy facet, który niestety w takich sprawach leży na całej linii, udałem się więc ze smutną miną i błagalnym spojrzeniem do pani Ewy z sekretariatu (to nie ta Ewa, która nas uczy), po jakiś lepszy środek czyszczący, tudzież dłuto, ew. kilof. Pani Ewa chyba przejęła się moim losem i poszliśmy 'czegoś' szukać. 'Coś' znaleźliśmy, jednak i to nie dawało zadowalających reluztatów, a ja powoli przestawałem czuć rękę (1,5h szorowania i wcześniej noszenie nie_tak_lekkich_jak_się_wydaje mat Tatami robi swoje). Więc pani Ewa uparła się, żebym to zostawił, niech sobie postoi z tym 'cusiem', może się rozmiękczy i że ona to jeszcze następnego dnia spróbuje wyczyścić. No i się uparła, więc skapitulowałem. Ogólnie rzecz biorąc pani Ewa jest osobą wprost nieprawdopodobnie życzliwą i pomocną, a przy tym całkiem ładną:)

Po wydostaniu się z piekła czyszczenia kuchenki (przy którym chyba zniszczyłem sobie koszulę) trafiłem pod strzechę Japońskich 'gospodyń domowych' (w liczbie pięciu), które zajmowały się dalszym segregowaniem utensyliów. W skrócie mogę powiedzieć tak: jeśli jesteś (młodym) facetem, nie znasz japońskiego ani japońskich metod pracy i masz trafić do pomocy japońskim 'gospodyniom domowym', które dodatkowo są pasjonatkami herbatki i segregują utensylia, to uciekaj. Szybko, zdecydowanie i byle dalej. Gdyby one zwolniły tempo pięciokrotnie to i tak bym nie nadążał. Chociaz po pewnym czasie zacząłem łapać, na jakich zasadach się opierał podział ról i sama praca, więc udało mi się przeżyć.

Z innych wydarzeń mogę wymienić rozmowę z panem z ambasady Japonii w Polsce (tak, tym, który prowadził ze mną interview na stypendium i ktróremu podawałem herbatę). Miło się rozmawiało, szkoda, że decyzja należy do Tokio, nie do ambasady^^. Niczego jednak się nie dowiedziałem, apropo daty otrzymania jakiś wyników.
Poznaliśmy też Olę i Aarona. Ola to Polka z Warszawy, która, podobnie jak Ewa, pojechała na stypendium do szkoły Urasenke w Kioto. Z tą różnicą, że o ile Ewa była rok, to Ola była dwa roki. Natomiast Aaron to człowiek z USA lub Kanady (nie pamiętam), który również był na tym stypendium, a przy okazji odnalazł w Oli drugą połowę. Pomagali nam przez cały czas (aż do Soboty) i służyli wiedzą.

Czwartek był dniem najcięzszym. Po środzie, kiedy to nic takiego się nie działo i przed piątkiem, który obfitował raczej w nawiązywanie znajomości i mniej wyczerpującą pomoc, tutaj naprawdę się zmęczyłem.

Piątek

Piątek wspominam najmilej. Właściwie wszystko w piątek było tak, jak miało być. A właściwie, nie tak, jak miało być, bo o tym nie myślałem, ale było po prostu dobrze. Wypadałoby go podzielić na dwie części - wydarzenia w Mandze i bankiet. A więc po kolei:

Manggha
O 10:00 wszyscy zebrali się w sali konferencyjnej (koncertowej, audiencyjnej, czy jak ona się tam nazywa). Najpierw była część oficjalna, czyli przemówienia vipów i otwarcie filii. Ogólnie tego typu rzeczy nigdy nie lubię, choć Daisousho mówił ciekawie. Potem nastąpił pokaz ceremonii herbaty, przeznaczony głównie dla ludzi, którzy nie mają z tym nic wspólnego, a więc Daisousho tłumaczył jej filozofię, założenia i zasady (zupełne podstawy).

Zaraz po pokazie był czas dla widowni na zadawanie pytań, my jednak poszliśmy już się przygotowywać (nasza grupa miała parzyć herbatę dla gości). Ja dowiedziałem się jednak, że jeden z Japończyków ma dla mnie Kimono (prawie wszyscy pozostali od nas z grupy mieli, dla mnie pierwotnie miało nie być, więc była to bardzo miła niespodzianka). Mogłem więc zamienić niewygodny garnitur na wygodne Kimono + Hakamę, a niewygodne buty na wygodne Zori. I byłem w siódmym niebie! Pomimo czterech warstw ubrania na sobie i upału było mi dużo lżej, niż w cienkiej białej koszuli i spodniach od garnituru. Chyba dlatego, że rękawy są bardzo szerokie i wietrzą wspaniale pachy i przyległości, a od dołu wieje w stronę nóg i chyba dlatego, że to są wszystko naturalne materiały.

Byłem Hanto, czyli pomocnikiem, który podaje gościom Okashi (słodycze) i herbatę. Sama ceremonia odbywała się w dwóch miejscach - w pawilonie herbacainym i na tarasie Mangghi. Moja osoba zaszczyciła pawilon. Po jakimś czasie w roli Hanto zmieniła mnie koleżanka z herbatki - Ola. Pomagać zacząłem więc dwóm Japonkom, które czyściły utensylia. Poznałem tam Takahashi-san (panią Takahashi), która jakoś bardzo mnie polubiła i była generalnie niesamowicie sympatyczna. Co prawda potem od Ani dowiedziałem się, że w stosunku do niej (Takahashi-san -> Ania) na początku była *nie*miła, ale ja mogę tylko opisywać swoje wrażenia, które są jak najbardziej pozytywne. Zresztą potem i w stosunku do Ani pani Japonka była już bardzo życzliwa. Dostałem też od niej prezent:) Niby drobiazg, ale zawsze to miło coś dostać.

Robota powoli zaczęła się kończyć (goście się wykruszali), więc poszedłem już w celach rekreacyjnych zobaczyć, co się dzieje na górze w Mandze. I krew mnie zalała. Na górze było praktycznie całe młode towarzystwo. W składzie: Ewa, Szymon, Bartek, Marcin (nie ja), Marcin (a to już ja jak przyszedłem:P), trzy (były cztery, potem jedna poszła do pawilonu) z Polski (ślicznie wyglądały), Japonki (w tym jedyna chyba młoda z grupy Pani profesor - Naoko) i jacys tam Japonczycy (np. ten, który mi dał Kimono). Bartkowi ewidentnie wpadła w oko Naoko i chodził jakiś taki - nie wiedzieć czemu - rozkojarzony.

Ogólnie na górze było weselej. Ochrzaniłem tylko Bartka, że jeszcze nie ma namiarów do Naoko. Powiedział, że na bankiecie weźmie, że będzie okazja. No i tak sie na bankiecie chłopak czaił, że by w ogóle nie miał tej swojej okazji, ale o tym później.

Po miłych chwilach na górze musiałem niestety oddać Kimono. Tak więc z bólem (dosłownie i w przenośni) przebrałem się znowu. Dostaliśmy jeszcze z Szymonem Fukusy (Fukusa to ściereczka używana do czyszczenia utensyliów herbacianych przy ceremonii) i poszliśmy pomagać przy sprzątaniu. Było noszenie mat Tatami (znowu), trochę innej roboty, dużo rozmów itp. Dziewczyny bez Kimon nie wyglądały już tak ślicznie (jedna tylko nie straciła uroku i głupi ja wypominałem Bartkowi, a sam się nie postarałem)... Jednak dość szybko wszyscy się zmyli, ażeby przygotować się na...

bankiet!











Bankiet
Przyszedłem pod Sheraton i spotkałem część naszej ekipy już na miejscu. Poczekaliśmy jeszcze na kilka osób, po czym stwierdziliśmy - wchodzimy. Okazało się jednak, że każdy ma przydzielony stolik. Mi przypadł w udziale ten z numerem 9. Ten sam numer dostał Szymon. Szymonowa Ania niestety nie... Ktoś nie pomyslał za dobrze jak rozdzielał ludzi, a może to był random, kto go tam wie, w każdym razie jak dla mnie towarzystwo stolikowe było świetne. Bałem się, żeby nie trafić na jakiś (polskich) zdziadziałych vipów, a tu.... po kolei. Usiedliśmy z Szymonem i Gosią, która - jak się okazało też ma ten stolik. Po chwili dolączył do nas Marcin, twierdząc, że i on ma nr 9. Ok, to cztery osoby, ale jeszcze cztery mijesca wolne...
...
..
..
.
No dobra, każdy już i tak pewnie się domyślił. Usiadły z nami cztery Japoneczki. Cztery z tych młodych (z grupy Urasenke).
Lepiej nie mogły wybrać^^

Nie ma co się dużo rozwodzić, rozmawiało się bardzo ciekawie. Stolik obok nazwał nasz stolik 'dating table'. 'Dating table' jakoś tak przyjęło się w całej sali i ogólnie wszyscy mieli z tego powodu dużo radości. Wszystkich oczywiście zabił Daisousho, mianowicie przyszedł, dosiadł się do 'samotnej' Japonki i powiedział: "Widzę, że pani tu tak sama siedzi, a ja też chcę poflirtować":D Aż się nie chce wierzyć, że ten człowiek ma 84 lata.

Generalnie bankiet jako całość nie obfitował w jakieś szczególne rzeczy. Ot przemówienia i wzajemne podziękowania. Chociaż zdarzyła się jedna rzecz. Wpadł zespół góralski. Przebolałbym to, że w Krakowie gra zespół góralski, a nie krakowski, gdyby grał DOBRZE. No a niestety nawet na chińskich torturach bym tak o nich nie powiedział. Człowiek grający na skrzypcach każdy dźwięk grał pół tonu obok, dziewczyna śpiewająca... wyła. Ogólnie... Może nie tragedia, ale dla rzeszy chłonących właśnie Polskę Japończyków można było coś lepszego zorganizować. Kayoko (ta, z którą najwięcej rozmawiałem) spytała mnie "Are they good?". Co jej miałem powiedzieć...?

Na szczęście zespół zniknął dość szybko, a Japonkom i tak się chyba w gruncie rzeczy podobało. A ja w pewnym momencie niechcący obudziłem potwora. Zaproponowałem zdjęcie. Stanęliśmy z Kayoko, trzy, dwa, jeden, pstryk, arigatou i nagle widze dziesięć osób w kolejce do następnego. Heh... W rezultacie mam zdjęcia chyba ze wszystkimi na bankiecie. Kilka zdjęć z Andrzejem Wajdą, Daisousho, mnóstwo różnych z Japonkami.
Poszedłem zrobić również zdjęcie z Takahashi-san, co ją niezmiernie ucieszyło. A że przy tym stoliku siedziała też Naoko, to i ją poprosiłem. Kiedy stanęliśmy do pstrykania jak spod ziemi wyrósł Bartek. Przebiegła bestia. Myślałem, że mu dam w łeb. Dobrze chociaż, że wziął od niej tego maila w końcu (ja też wziąłęm, a co!). Bartek w każdym razie wisi mi piwo.
A Takahashi-san nie chciała mnie wypuścić. Po groźbą smierći mam ją odwiedzić w Japonii i wg jej słów będę tam miał wszystko, pełną opiekę, rozrywki i wszystkie te rzeczy, o których nie wiem. Niesamowicie miła kobieta.

Jednak w czasie, kiedy robiłem zdjęcie z Takahashi-san, bankiet dobiegał powoli końca. Nie wiem, kto wymyślił, żeby to trwało tylko dwie godziny (i tak trwało dłużej), ale pomysł miał kiepski... Towarzystwo się więc zmyło; mi udało się jeszcze dostać podpis na książce Daisousho ("O duchu herbaty").


Zahaczając po drodze jeszcze o hotel Pani profesor, w celu wręczenia jej kwiatów i podziękowań wróciłem do domu. Od niewygodnych butów nie mogłem już naprawdę chodzić. Wracałem ostatkiem sił, koślawiąc nogi. Dzień był jednak niezwykle udany, a ja połóżyłem się do łóżka zadowolony.

Sobota

W sobotę nie działo się już dużo. Mieliśmy tylko żegnać Japończyków. Niestety znajome Japonki już pojechały, więc żegnaliśmy w sumie tylko Daisousho. Ten jak zwykle jeszcze chwilę z nami porozmawiał.
Mówił, że brał udział w Drugiej Wojnie Światowej i miał zostać Kamikadze. Nie zdążył jednak - bo wojna się skończyła. Takiego szczęścia - jak sam mówił - nie mieli jego znajomi ze studiów, ponad 450 osób. Daisousho skwitował to zdaniem "Miałem zabijać amerykanów kosztem własnego życia, a teraz wykładam na tamtejszych uniwersytetach i walczę o pokój". Głębokie słowa.

Po odjeździe Daisousho, razem z Yamaguchi-sensei robiliśmy porządek w Centrum Manggha. O 17 wróciłem do domu. I to by było na tyle. Trzy (ponad) dni pełne wrażeń, ale nie mam zupełnie nic przeciw takim wrażeniom.


Co mogę generalnie powiedzieć na podsumowanie? Że zakochałem się w Kimonie. I że niewiasty w Kimonach wyglądają przecudnie. Że nie jest tak źle z angielskim u japończyków (starsze osoby raczej sobie nie radzą, ale wszyscy młodzi mówili całkowicie komunikatywnie). Że muszę do Japonii pojechać. Że chcę takie uroczystości jeszcze raz. Że spotkałem się z masą życzliwości. I że do tej pory nie mogę dojść do siebie.

Szkoda, że takie spotkania zdarzają się tak rzadko...